W strefę Chin Południowych
wkroczyliśmy z nowym duchem o imieniu Katarzyna :) Tak jakoś się stało, że w
momencie zgarnięcia jej z lotniska, wywiązał się trwający 4 dni „Festiwal
Polski”. Zaczęło się niewinnie.. od kabanosów
i dla tego też...
(te obszerne kiście podpierające płot to marihuańskie drzewa:)
To jednak
wystarczyło, aby puszka P(olskości;)andory wybuchła! Tego samego dnia trafiliśmy do Tomka,
który rezydował w Guangdong.
Następnego dnia byliśmy już u Kuby (kolejnego
kumpla z czasów studiów, który postanowił swoje losy mocniej spleść z Chinami).
Nie wiem na ile mogę dzielić się, na łamach bloga historią Kuby (który sam w
sobie jest tzw. człowiekiem historią!:). Napiszę więc skromnie, że chłopak
podobnie do Nas, zapakował się w plecak, by objechać z nim pół świata. Po paru
miesiącach włóczęgi dotarł do Chin, w których już kiedyś przebywał pod postacią
nauczyciela języka angielskiego. I tak sobie pomyślał, że tam dorobi trochę
pieniądza na dalszą podróż, w podobnej branży jak przed laty. Jak pomyślał, tak
zrobił. Sprawa „dorabiania” nieco się przedłużyła i nabrała nieoczekiwanego
zwrotu akcji. Otóż nasz bohater liryczny bez cienia premedytacji zapuścił tam
„korzeń” :) Wziął się chłop i zakochał, a i wicedyrektorem szkoły został. No i
tak nas przez 3 dni po swoim obecnym życiu oprowadzał.
(Kuba mam nadzieje, że
nie napisałam nic za dużo, nic za mało, bo „coś” napisać i tak musiałam :P w trosce
oczywiście o „czytelnika”, który zdjęcia zrozumieć musi na chociażby minimalnym
poziomie)
Festiwal Polski miał swój happy
end w momencie wejścia na pokład autobusu sypialnianego jadącego w stronę Yangshuo.
W Yangshuo krajobraz nieco się
zmienił. Ogromne budynki zastąpiły OGROMNE formacje skalne przecinane rzeką
Lee.
Sami rozumiecie, że były to doskonałe warunki na zorganizowanie sobie
rooomantycznego spływu rzeką:
Miejscowość Yangshuo jest już co
prawda poważnie znokautowana turystyką, ale mimo ogromu chińskich travelerów
pozostał w niej przyjemniacki klimat. Poszwędaliśmy się więc nieco po jej
uliczkach i w drogę.
Następna stacja „pola ryżowe”! Na „polach ryżowych” dla odmiany
Grzesiek ochajtał się na oczach 300 osobowego tłumu z przedstawicielką (zdzirą!)
plemienia długowłosych (?!??).
// Wtrącenie : Myślę, że tylko w Chinach historia z kobietami o włosach dłuższych niż odległość między piętą a czubkiem głowy może robić karierę//
Grzecznie wszystko obfotografywałam i filmowałam, żeby móc tą tragedią podzielić się z jeszcze szerszą publiką (bynajmniej jakościowo większą:) niż jego (czyli z Wami:)!
// Wtrącenie : Myślę, że tylko w Chinach historia z kobietami o włosach dłuższych niż odległość między piętą a czubkiem głowy może robić karierę//
Grzecznie wszystko obfotografywałam i filmowałam, żeby móc tą tragedią podzielić się z jeszcze szerszą publiką (bynajmniej jakościowo większą:) niż jego (czyli z Wami:)!
Po tych podłościach i absurdach
wdrapaliśmy się gdzieś, by (skoczyć z przepaści w odchłań rozpaczy) pooglądać to, co w każdym ościennym kraju azjatyckim
istnieje przy każdej, nawet polnej drodze- Tarasy ryżowe.
Jak przystało na przyzwoitą chińską atrakcje- NIE byliśmy sami w naszej "wspinaczce"
Śmieszna sprawa, że w Chinach zrobili atrakcje turystyczną z pól ryżowych.. w skali "śmieszności" dorównać może tylko zrobienie atrakcji turystycznej z babek z 2 metrowymi włosami. No nic zostawmy temat :)
Śmieszna sprawa, że w Chinach zrobili atrakcje turystyczną z pól ryżowych.. w skali "śmieszności" dorównać może tylko zrobienie atrakcji turystycznej z babek z 2 metrowymi włosami. No nic zostawmy temat :)
Po tarasach ryżowych pojechaliśmy
do miejscowości Fenghuang, gdzie Kaśka namówiła nas na apartament dla
nowożeńców (3 osobowy:) z widokiem na ( niezły) kanał. Miejscowość prześliczna! Sami zobaczcie:
Po takich klimatach nadszedł czas
na „Awatary” – góry nieopodal miejscowości Wulingyuan, gdzie kręcono film
Awatar.
Jakoś tak milej na duszy jak się wie, że kraina Awatarów jednak istnieje :)
W.S.A.T.
Koniec wycieczki padł na miejscowość Chengdu. Dlaczego? A no dla tego ...
i tych trzech ...W.S.A.T.
Koniec wycieczki padł na miejscowość Chengdu. Dlaczego? A no dla tego ...
A to już sceny z ostatniej wieczerzy:
No i to byłby ostatni moment, w
którym widzieliśmy Katarzynę. Podobno dojechało jej się cało i zdrowo do Hong
Kongu, a potem do Polski. Dobiegły nas słuchy, że prowadzi teraz spokojne życie
ze swoim jednookim kotem gdzieś we Wrocławiu i odkłada papierowy pieniądz (o
niezidentyfikowanym nominale) w swoją świnkę skarbonkę, aby móc nas jeszcze gdzieś
dopaść na kontynencie bliżej nie określonym.
Na koniec Chińskich wojaży postanowiliśmy
podjechać (1000 km:) jeszcze pod Tybet. Pomyśleliśmy, że miłym startem byłaby
miejscowość usytuowana na wysokości 3000 m.n.p.m (jak szaleć z liczbami, to po
całości).
I tu czas na dygresję : Niby tam jestem
statystykiem stosowanym ale nie spodziewałam się (w moich japonkach), że wynik
poniższego działania będzie taki jaki się okazał:
12 godzin jazdy przez 1000 km, na wysokość
3000 m n. p. m daje nam, o godzinie 6
rano temperaturę -10 stopni Celcjusza.
Shangri La. W naszym przewodniku
wyczytaliśmy, że jest to jedna z piękniejszych miejscowości w prowincji,
zachowana w starym stylu i w ogóle „mokre majtki”- tak pięknie. Niestety po
przyjeździe okazało się, że ta część miasta, o której piały przewodniki
spłonęła.. W jej miejscu zastaliśmy plac budowy.
Ogromna szkoda, bo na pewno
Chińczycy postawią w to miejsce coś „gustownego” w tylko sobie zrozumiałym
stylu. No ale nic stało się (zapewne w jakimś buddyjskim celu..). Z mniej
filozoficznych tematów: nad nami widać w końcu kolor niebieski, po którym
bujają się spokojnie chmurki, w towarzystwie słońca. Taka kolej rzeczy oznaczać
mogła tylko tyle, że udało nam się wyjść ze strefy smogu!:) Dobra okazja, żeby dosiąść jakieś lokalne
rowery i pobujać się po otwartej (w końcu) przestrzeni.
Potem już tylko drooooga-
przepiękna!
Parę mikro przygód i fruuuu do Nepalu.
Czesc podroznicy
OdpowiedzUsuńWy tam podrozujecie, a my tutaj tesknimy za Wami :)
Pozdrawiam
Grzegorz